Pierwszy raz, od bardzo dawna wyjechaliśmy do Zakopanego tak późno, bo dopiero po 7:00. Dzień był z góry poświęcony na „założenie bazy”, więc nie mieliśmy powodów do pośpiechu. Droga mijała szybko i sprawnie. Pełni entuzjazmu podśpiewywaliśmy hity z ulubionych kaset. Nasze wyśmienite humory lekko popsuł korek na ‘ukochanej’ zakopiance i gromadzące się nad Tatrami chmury.
Samochód zostawiliśmy w centrum miasta i w końcu wsiedliśmy do busika jadącego na Łysą Polanę. Gdy wysiedliśmy, na niebie było widać jakieś chmurki, ale bez namysłu ruszyliśmy w górę. W plecakach jakaś garstka ciuchów, jedzenie i szpej. Niby nic, a jednak wory ważyły po 30 kg. Powoli pokonywaliśmy kolejne metry. Gdy mijaliśmy Wodogrzmoty Mickiewicza słychać już było coraz częstsze grzmoty, a po drugim „skrócie” zaczęło padać. Zrezygnowani zrzuciliśmy plecaki, wygrzebaliśmy goretexy i powoli ruszyliśmy dalej. Deszcz ustał równie szybko jak się pojawił. Minęliśmy Włosienice i ochoczo odbiliśmy w las. Pokonaliśmy ostatnie metry podejścia i po niecałych 70 minutach od startu byliśmy już na taborze. Rozlokowaliśmy się i resztę dnia spędziliśmy na odpoczynku. W końcu to wakacje ;).
Sobotni poranek przywitał nas czystym niebem. Znając prognozy postanowiliśmy wstać wcześnie, szybko zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy w góry. Sprawnie doszliśmy do Moka i dalej powędrowaliśmy w stronę Wrót Chałubińskiego. Minęliśmy Mnicha i skierowaliśmy się w stronę Kopy nad Wrotami. Pod ścianą zjedliśmy po batonie i rozpoczęliśmy rozruchową wspinaczkę. Lewy komin - bo tak nazywała się pokonana droga, miał 70 m długości, a trudności nie przekraczały V. Po niecałej godzinie wspinania było po wszystkim. Na spokojnie zebraliśmy sprzęt i rozpoczęliśmy zejście. Krótki zjazd na Wrota, a potem już szlakiem na tabor.
Niedziela rozpoczęła się deszczowo. Nie ma co ukrywać, że nasze nogi przyjęły to z zadowoleniem. Dzień minął na leżeniu, siedzeniu i jedzeniu. Wakacji ciąg dalszy.
W poniedziałek skończył się czas odpoczynku. I dobrze, bo ile można siedzieć. Tego dnia wybraliśmy się na Kopę Spadową. Podejście okazało się szybkie i proste, więc pełni entuzjazmu wbiliśmy się w drogę Śmieszko-Janowski, a przynajmniej tak nam się wydawało. Pierwsze dwa wyciągi były już jakieś podejrzane. Gdy wylądowaliśmy na stanowisku pod Skośnym Okapem mieliśmy pewność, że coś jest nie tak. Kolejny wyciąg- jakieś 40 m, z czego druga połowa bez żadnego przelotu tylko utwierdziła nas w przekonaniu, że lekko pobłądziliśmy. Dopiero na następnym wyciągu weszliśmy w planowaną drogę. Bez trudu osiągnęliśmy stanowisko zjazdowe i po szybkim batonie zjechaliśmy na dół. Całość zajęła nam nieco ponad 4 godziny. Zejście na Tabor, jak to zwykle bywa w słoneczne dni, nie należało do przyjemnych. Reszta dnia upłynęła bez rewelacji. Kąpiel, obiad i złocisty płyn uzupełniający braki witaminy B przypomniały nam jak fajne jest to całe wspinanie.
Plany na kolejny dzień były przeróżne i dość szybko się zmieniały. Ostatecznie wszystko zweryfikował poranny opad. Niby nic, a jednak mokro, więc wyjście mocno się opóźniło. Ostatecznie podeszliśmy pod wschodnia ścianę Mniszka. Niby niedaleko, a jednak żleb mocno dał się we znaki. Tym większa była radość, gdy w końcu rozpoczęliśmy wspinanie. Nieco „wyprostowaliśmy” 2 pierwsze wyciągi, a potem lecieliśmy już jak należy. Małe problemy zaczęły się w kluczowym miejscu drogi. Do czystego przejścia trochę zabrakło i musieliśmy zadać z haka. Na szczęście A0 to nie hańba, więc po 3 godzinach i 40 minutach wspinania na szczycie zameldowaliśmy się w doskonałych nastrojach. Chwila relaksu, a potem mozolne zejście.
Środa również przywitała nas wspaniałą pogodą. Tym razem skierowaliśmy się pod Czołówkę MSW. Szybko obeszliśmy staw, zaczęliśmy podejście żlebem i nie wiedzieć czemu nagle ruszyliśmy prosto pod drogę przez łopiany i różne inne chaszcze. Ani to szybkie, ani przyjemne, ale mądry taternik po szkodzie. Podczas wspinania szybko zapomnieliśmy o trudach podejścia. Droga Starek-Uchmański oferuje atrakcyjne wspinanie, o bardzo górskim charakterze. Warto wspomnieć, że kilka wyciągów ponad nami działał inny zespół w gliwickich barwach, który kontynuował wspinanie na filarze. My, zgodnie z planem zjechaliśmy do podstawy ściany i podreptaliśmy na dół. Popołudnie zrobiło się trochę nerwowe, bo na tej samej drodze wciąż walczył trójkowy kobiecy zespół. Najpierw, na ich prośbę, byliśmy w Moku zmienić godzinę powrotu w książce wyjść, a później – o 22:00 z minutami – ruszyliśmy z powrotem pod ścianę by towarzyszyć im w zejściu.
Następny dzień pobytu miał być deszczowy, więc zaplanowaliśmy błogie nic nie robienie. Zresztą nie ma co ukrywać, że sami potrzebowaliśmy odpoczynku. Ostatecznie pogoda się utrzymała, ale my twardo regenerowaliśmy siły i nie oddalaliśmy się za daleko od namiotu.
Piątek przywitał nas ciężkimi chmurami, więc wszelkie nadzieje o szybkim porannym wspinaniu, wraz ze wszystkimi tobołami wpakowaliśmy do plecaków i ruszyliśmy w dół. Oczywiście bogowie gór nie odpuścili nam lenistwa i zafundowali solidny prysznic podczas zejścia.
Powstała również wideo relacja z wyjazdu, którą niebawem będzie można obejrzeć.